„W nocy z soboty na niedzielę spałem na sali bloku 20 i śniłem niezwykły sen: wpadam do jakiejś szopy, gdzie stoi piękny koń; gdybym nie był kawalerzystą i nie znał maści, powiedziałbym koloru …Więcej
„W nocy z soboty na niedzielę spałem na sali bloku 20 i śniłem niezwykły sen: wpadam do jakiejś szopy, gdzie stoi piękny koń; gdybym nie był kawalerzystą i nie znał maści, powiedziałbym koloru białego jak mleko.”

„Teraz, będąc materiałem na wywózkę, musiałem coś poczynić ze swoją osobą, no i nie jechać do "obozów gorszych". (…) nie zostałem wcielony do nowego transportu, który odszedł w dwóch rzutach (11 i 12 kwietnia 1943 r.) - obydwa do Mauthausen. (…) w marcu i kwietniu tego roku wywieźli 7,5 tysiąca zdrowych Polaków. Wtedy zdecydowałem, że dalsze siedzenie moje tutaj jest już zbyt dla mnie niebezpieczne i niełatwe. Po przeszło 2,5 latach trzeba by zaczynać pracę "wiązania" od nowa, z nowymi ludźmi. (…) Jest zawsze pewna różnica pomiędzy powiedzeniem, że się zrobi a samym dokonaniem tego. Dawno już, przed laty, pracowałem nad tym żeby te dwie rzeczy spajać w jedną całość. Lecz przede wszystkim byłem wierzącym i wierzyłem, że jak Bóg zechce pomóc, to wyjdę na pewno. (…)

Obok innych brutalnych i prymitywnych sposobów wykańczania, były apele z przedłużanymi stójkami - jeden ze sposobów cichego wykańczania. Potem zaszła zmiana w sposobach mordowania na bardziej "kulturalne"... gdy dziennie kończono gazem i fenolem tysiące, a później liczba przywożonych transportów do gazu doszła do 8 tysięcy ludzi dziennie. W tym postępie "kultury", odrzucając kończenie kijem, zdecydowano, że śmiesznym już jest ciche kończenie na stójkach apelowych, nikłe w skutkach w porównaniu z równie cichym kończeniem gazem (…). Porównywałem wtedy obrazki obozowe z roku 1940 na 1941 rok, gdy esesman w obecności nas kilkunastu wpadł nagle w szał i zamordował dwóch więźniów, a potem zwrócił się do nas, widząc wzrok wbity w siebie, jakby raptem potrzebował się usprawiedliwić, wyrzucił z siebie szybko: "Das ist ein Vernichtungslager!" [to jest obóz zagłady – przyp. MT] (…) Ciekawe, jak zdołają wymazać z pamięci: pracę komór gazowych i sześciu już krematoriów.

Nic się nie zmieniło w stosunku do złapanych na nieudanej ucieczce. Znowu powiesili dwóch na placu ku odstraszeniu ich przyszłych naśladowców. Spojrzeliśmy wtedy z Jasiem na siebie i powiedzieliśmy sobie wzrokiem: "No cóż? Obie strony będą próbować. My będziemy próbować wyjść, a oni niech próbują łapać." (…)Mieliśmy do Świąt Wielkanocy zaledwie kilka dni... Postanowiliśmy korzystać ze świąt jak z okresu, w którym wśród esesmanów, kapów i wszelkich władz obozu pod wpływem wódki panowało swego rodzaju rozluźnienie i mniejsza czujność. (…) W niedzielę, w pierwszy dzień świąt, piekarnia nie funkcjonowała, ale w poniedziałek zaczynała pracę. (…) W nocy z soboty na niedzielę spałem na sali bloku 20 i śniłem niezwykły sen: wpadam do jakiejś szopy, gdzie stoi piękny koń; gdybym nie był kawalerzystą i nie znał maści, powiedziałbym koloru białego jak mleko. Szybko wrzucam siodło na tańczącego na uwięzi konia, ktoś przynosi mi biegiem derkę, podciągam popręgi zębami (zwyczaj mój z lat 1919/20), wskakuję na siodło i wyjeżdżam z szopy. A do konia już bardzo tęskniłem...

(…)Ruszyliśmy w drogę. Pomyślałem wtedy, ile to razy przekraczałem tę bramę, lecz nigdy tak jak teraz. Teraz wiedziałem, że wrócić w żadnym razie nie mogę. Już z tego powodu poczułem radość i jakby skrzydła. Lecz do odlotu było jeszcze daleko. Maszerowaliśmy szosą koło garbarni. Dawno tutaj nie byłem. Przechodząc, rzucałem wzrokiem na budynki, dziedziniec, w myśli przebiegając wszystkie tu prace moje i postacie kolegów, z których część już nie żyła. W miejscu gdzie wypada szosa, którą szliśmy od obozu na inną, przy której stały domy miasteczka, rozdzieliliśmy się na dwa oddziałki. Dwóch piekarzy i aż trzech esesmanów poszli szosą w prawo, w kierunku mostu, do małej piekarni. (…) Mieliśmy próbować wyjścia z piekarni po drugim wypieku, gdyż po pierwszym było zbyt wcześnie. Tymczasem przeszedł pierwszy, drugi, trzeci i czwarty wypiek, a my wciąż jeszcze nie mogliśmy wyjść z piekarni. Tak jak przy pasjansie karty muszą się ułożyć i trzeba robić najrozmaitsze ich przekładanie i tasowanie, by pasjans się udał, tak również i tu krzyżujące się przebiegi piekarzy po mąkę, piłowiny, węgiel, wodę, odwożących gotowe już bochenki, wzajemnie sobie krzyżowały drogi w najrozmaitszych kierunkach, gmatwane jeszcze przez chodzących w ślad za nimi dozorujących esesmanów, musiały również tak się układać, by umożliwić nam znalezienie się w pewnym momencie w pobliżu drzwi nie objętych wzrokiem ani esesmana, ani piekarzy. A stawką tego pasjansa było życie.

Byliśmy zamknięci w piekarni z powodu konieczności wykonywania pracy, która musiała być robiona szybko i nie mogliśmy hamować biegu pracy innych piekarzy. Oblewaliśmy się potem z powodu wielkiego gorąca. Piliśmy wodę nieomal wiadrami. Usypialiśmy czujność esesmanów i piekarzy, robiąc wrażenie, że zajęci jesteśmy tylko pracą. We własnych oczach byliśmy, jak rzucające się, zamknięte w klatce zwierzęta, pracujące całym sprytem nad ułożeniem warunków wyjścia z klatki, koniecznie jeszcze tej nocy. Godziny biegły. Pasjans gmatwał się, nie układał, wyjście na razie było nie do zrealizowania. Możliwości to się zwiększały, to znowu zmniejszały. Napięcie nerwów to słabło, to przybierało na sile. Drzwi były na widoku. Esesmani chodzili w przód i w tył podchodząc do samych drzwi. (…)

Jasiek [Jan Redzej, w KL Auschwitz nr 5430– przyp. MT] zdwoił siły, u mnie zdwojone było napięcie wszystkich nerwów - drzwi jednak wydawały się mocniejsze od nas. Włożyliśmy w nacisk na drzwi cały wysiłek, na jaki nas było stać, gdy wtem... gwałtownie i bezdźwięcznie rozwarły się one przed nami. Powiało chłodem na rozpalone nasze głowy, błysnęły gwiazdy na niebie, jakby mrugając porozumiewawczo. Wszystko to zmieściło się jakoś w jednym mgnieniu oka. Skok w ciemną przestrzeń i bieg w kolejności: Jasiek, ja, Edek [Edward Ciesielski, nr 12969 – przyp. MT]. Jednocześnie sypnęły się za nami strzały. Jak biegliśmy szybko - trudno opisać. Kule nas nie tknęły. Rwaliśmy powietrze w strzępy szybkimi ruchami rąk i nóg. (…) Dalej, z lewej strony toru, obrałem kierunek na wschód, wzdłuż Wisły. Orientować się było łatwo, niebo było pełne iskrzących gwiazd. Już czuliśmy się w jakimś stopniu wolni. Od całkowitego uczucia wolności dzieliło nas jeszcze ciągle niebezpieczeństwo.

Rozpoczęliśmy bieg na przełaj. Z prawej strony zostawało miasteczko Oświęcim. Przesadzaliśmy rowy, przebiegaliśmy w poprzek drogi, biegliśmy po zaoranych polach i po łąkach, zbliżaliśmy się do Wisły, to znów oddalali, w zależności od skrętów rzeki. Później dopiero mogliśmy podziwiać, ile człowiek potrafi znieść, gdy pracują wszystkie nerwy. Zdobywaliśmy wznoszące się w górę zaorane pola, zjeżdżaliśmy po cementowanych skarpach, wdrapywaliśmy się jak koty na skraj regulowanych jakichś kanałów. Ominął nas, dopędzając, jakiś pociąg, gdy szliśmy wzdłuż torów. (…)

Już dniało. Nie było dla nas większej osłony. Ciemny pasek lasu czernił się daleko na horyzoncie. Zrobiło się jasno zupełnie. Tuż, przy brzegu Wisły, stała wieś. Na wodzie kołysały się łódki, własność mieszkańców tej wioski. Postanowiłem przepłynąć łodzią przez Wisłę. Łodzie były przycumowane łańcuchami do wbitych pali. Łańcuchy zamknięte na kłódki. Obejrzeliśmy łańcuchy. Jeden z nich był połączony z dwóch kawałków za pomocą śruby. Jasiek wyjął klucz (kawał sztaby z otworem na mutrę), którym odkręcał śrubę w piekarni. Zaskoczył nas znowu zbieg okoliczności. Klucz akurat pasował na mutrę. Odkręciliśmy mutrę, łańcuch rozszedł się na dwoje. Wschodziło właśnie słońce. Wsiedliśmy do łódki i odbiliśmy od brzegu. W każdej chwili mógł ktoś wyjść z domów wioski, odległych zaledwie od nas o kilkadziesiąt kroków. Kilkanaście metrów przed przeciwległym brzegiem łódź natknęła się na mieliznę. Nie mieliśmy czasu na spychanie. Skoczyliśmy do wody i brnęliśmy dalej pieszo, brodząc po pas aż do brzegu. Zgrzane przez całonocny bieg ciało i stawy zareagowały. Na razie nic jeszcze nie czuliśmy, szybko wyskakując na brzeg Wisły.

W odległości dwóch kilometrów od nas był ciemny pas lasu. Las - tak bardzo przeze mnie kochany, do którego tęskniłem przez kilka lat, w tym wypadku był zbawieniem, był pierwszą prawdziwą zasłoną w terenie, która nas mogła ukryć. Nie można powiedzieć, żeśmy do tego zbawienia pobiegli; biec nie mieliśmy już sił. Szliśmy przyspieszonym krokiem, ale czasami z braku sił zwalnialiśmy tempo. (…)Dziwne - po raz pierwszy w życiu poczułem zapach lasu z odległości blisko stu metrów. Nasze zmysły dobiegł potężny aromat, przemiły świergot ptaków, powiew wilgoci, zapach żywicy. Wzrok się zagłębiał w bliską już tajemniczość boru. Weszliśmy za kilkanaście pierwszych drzew i legliśmy na miękki mech. Leżąc na wznak wysyłałem ponad wierzchołki drzew myśl, która radośnie zwijała się w wielki znak zapytania. Metamorfoza. Co za kontrast z obozem, w którym, zdaje mi się, przeżyło się tysiąc lat. Szumiały sosny, lekko kołysząc swe ogromne czapy wierzchołków. Niebieszczyły się skrawki przestworzy pomiędzy konarami drzew. Świeciły brylanty rosy na listkach krzewów i traw. Słońce miejscami wnikało złotymi promieniami, rozświetlając życie tysięcy małych istnień - świat żuczków, meszek, motyli. Świat ptaków, jak przed tysiącem lat, nadal tak samo w określonych ramach zwijał się, zbiegał, tętnił własnym życiem. A jednak pomimo tylu odgłosów, panowała tu cisza, cisza ogromna, cisza izolowana od wrzasku ludzkiego, od wszelkich podłostek bliźnich, cisza, w której nie było człowieka. Myśmy się nie liczyli. Dopiero wracaliśmy na ziemię. Do grona ludzi mieliśmy dopiero być zaliczeni. (…)”

Skok w ciemną przestrzeń

Przypomnijmy o Rotmistrzu! Trzeba dać świadectwo..
Rajmek Wolf
Piękne
Lilianna w ogrodzie
CHWAŁA BOHATEROM !